tester stanów wyjątkowych

wyznania –

od jakiegoś czasu staram się pracować zarobkowo. naprawdę. ale jest to trudne, bo ledwie pojawia się możliwość wykonania jakiejś pracy ochotniczo, albo włączenia się w jakieś działanie nieodpłatne, to natychmiast porzucam wszelkie możliwości zarobkowania i ze śpiewem na ustach angażuję się w wolontariat. a im bardziej kosztochłonny, trudny, długotrwały – tym lepiej. dzięki czemu mogę pełną gębą nazywać się teraz prekariuszką, mimo słusznego wieku, odchowanych dzieci i pochodzenia z tak zwanej “inteligencji pracującej”.

kiedyś było inaczej –

w wieku 17 lat pracowałam. nie za długo, za to wystarczająco, żeby zdążyć kupić dwa dobre rowery a ówczesnemu mojemu towarzyszowi życia zegarek ręczny cudnej urody. rowery po jakimś czasie sprzedaliśmy, żeby pojechać do Gwatemali, a zegarek – żeby z tej Gwatemali wrócić…

nielegalnego zwiedzania Gwatemali nie mieliśmy w planach, jako niewinni nastolatkowie. ale okazało się już na granicy, że Meksykanin nie może dostać wizy, bo akurat jest Święto Niepodległości Meksyku, 16 września, i konsulat zamknięty, a Polka, czyli ja, nie może dostać wizy, bo Polska nie utrzymuje stosunków dyplomatycznych z Gwatemalą. albo odwrotnie, to Gwatemala nie utrzymuje stosunków z Polską. w każdym razie czekanie, aż się zrobi dzień nieświąteczny, nie wchodziło w grę, bo zaraz potem wracałam na stałe do Polski i już miałam kupiony bilet przez ocean.

wjechaliśmy zatem do Gwatemali bez wiz, za to z duszą na ramieniu, karawaną wiezionych z USA “stłuczek” do odklepania i naprawy. jechaliśmy w samochodzie z byłym gwatemalskim żużlowcem z uschniętą ręką, parającym się teraz biznesem samochodowym, i z grupą migrantów z Kolumbii, Ekwadoru i Hondurasu, którym nie udało się dostać do amerykańskiego raju i którzy wracali teraz do siebie.

po drodze zatrzymywali nas uzbrojeni gwatemalscy partyzanci. kazali się legitymować i sprawdzali samochody w poszukiwaniu broni. wiz szczęśliwie nie sprawdzali, więc jechaliśmy sobie beztrosko w tej internacjonalnej grupie, na pace pod plandeką, w rzęsistym deszczu, i wyjadaliśmy jedną łyżką miód ze słoika. miód zabrałam w charakterze pożywienia podróżnego, bo pieniędzy z rowerów mieliśmy dość na transport, ale już nie na jedzenie.

.

.

zarabiałam wtedy na te rowery i zegarki pracując w Meksyku nielegalnie, bo jako uczennica liceum miałam wizę uczniowską, a więc zakaz pracy, wyrażony w tej wizie explicite i czarno na zielonym. zakaz obwarowany był karą deportacji, a jakże, bo kraj może i słoneczny, ale prawo migracyjne zimne i surowe i żadna uczennica z kraju papieża i pierogów się nie prześliznie.

i tak się teraz zastanawiam…

pewnie nieprzypadkowo schyłek życia zaliczam jako studentka “Migracji międzynarodowych”…

Leave a comment