oszczędzanie, gruźlica, święci pańscy

Oszczędności…

Tak dzisiaj (15 grudnia 2019) intensywnie oszczędzałam – żeby jak najmniej obciążyć polskiego podatnika – że nie brałam taksówki z lotniska w Kijowie, tylko pociąg, więc wlokłam za sobą walizki bez rączek, stając co kawałek, bo ciężkie a tu schody ruchome jeszcze nieznane. Potem dłuższy czas szukania się z kierowcą z Ubera z tymi walizkami i tobołkami z grubsza przewieszonymi przez kark…. – otóż tak intensywnie oszczędzałam, że właśnie pozbyłam się portfela, wszystkich kart i dokumentów… Jakieś kijowskie dzieciaki mnie uwolniły od ciężaru środków płatniczych…

Jeśli jeszcze kiedyś ktoś mnie zobaczy z “Naszym Dziennikiem” w ręce – czytałam w samolocie, i tak mną wstrząsnęło to, co przeczytałam, że nie byłam do końca przytomna. No i jeszcze te ciężary…. – wiec jeśli mnie jeszcze kiedykolwiek ktoś zobaczy z “Naszym Dziennikiem” w ręce, bardzo proszę, niech mi go w tej ręki wyjmie. Bo straty są niepoliczalne. Zwłaszcza te w emocjach…

EDIT (16 grudnia 2021):

Minęły dwa lata a jakby dekada…

Przez ten czas zdążyłam być w Afryce, wyleczyć się z wcześniej nieuleczalnej choroby, popracować we Francji w opiece, rozpocząć nowe studia, skończyć kurs rolnika, kupić ziemię rolną na Podkarpaciu i zacząć hodować dżdżownice kompostowe.

Ach, jeszcze wrócić do arabskiego i nauczyć się podstaw suahili…

Nasza konferencja o gruźlicy 16 grudnia 2019 – jedyna w swoim rodzaju. Zorganizowałam ją w dwa tygodnie, od początku do końca, łącznie z projektem i wydrukiem zawieszek, dyplomów itd., a to zazwyczaj trwa najdłużej. Ustalenia w hotelu, kupowanie ludziom biletów, ściganie ich o abstrakty to doprawdy betka w porównaniu z trudami liternictwa.

Jechałam samochodem w przeddzień, żeby komfortowo dotrzeć z rozlicznymi gadżetami konferencyjnymi, w tym dyplomami za szkłem. Po czym samochód odmówił współpracy międzynarodowej kilka kilometrów przed granicą. Wróciłam do Krakowa, wolno, szukając jednocześnie lotów do Kijowa. Ok, jest coś, mam trzy godziny. Zdążyłam jeszcze wpaść do rodziców na drugi koniec miasta po dwie zdezelowane, zo prawa, i stare, ale pakowne walizki. I na lotnisko. W samolocie czytałam pamiętny “Nasz Dziennik”, od którego się zaczęło…

Pod hotelem w Kijowie zorientowałam się, że nie mam czym zapłacić Uberowi, bo nie mam portfela. Wraz z portfelem oddaliła się ode mnie karta do subkonta projektu, a więc ta, którą zamierzałam zapłaccić w hotelu za noclegi, jedzenie, całą konferencję… Szczęśliwie gotówkę projektową w hrywnach i w złotówkach trzymałam gdzie indziej, bo Bóg czuwa nad szaleńcami. Ci dobrzy ludzie, co im miałam zapłacić gotówką za paromiesięczne działania projektowe, i dlatego w ogóle ją wiozłam, zgodzili się poczekać, hotel, któremu miałam zapłacić kartą i który o gotówce słyszeć wcześniej nie chciał, zgodził się jednak na gotówkę.

W przednoc konferencji zablokowałam karty, błogosławiąc wynalazek bankowości elektronicznej. Posterunek Policji, na który pobiegłam kurcgalopkiem następnego dnia, żeby szybko zgłosić kradzież, bo tego samego dnia, wczesnym popołudniem, miałam już lot powrotny do Krakowa, a korki kijowskie są znane wszechświatowo, otóż ten posterunek Policji łaskawie przyjął zgłoszenie i nie kazał czekać do nocy. Potem jeszcze gnałam metrem przez pół miasta, żeby zmienić złotówki na hrywny po dobrym kursie, bo w hotelu zabrakło mi gotówki. Po tych wszystkich marszobiegach dotarłam w końcu na lotnisko. W samolot wsiadłam w ostatnim momencie. Padłam na fotel, a pojęcie “Planowanie Z Zapasem Czasu”, siedzące wyluzowane w fotelu obok, popatrzyło na mnie z politowaniem….

Po powrocie do naszego królewsko zadymionego, wyrobiłam sobie nowe dokumenty i mogłam wreszcie oddać się spokojnej, planowanej z zapasem czasu, żałobie po portfelu. Jako że to właśnie była największa strata: portfel był pamiątkowy i czarodziejski. Kupiłam go w Padwie, kiedy szczęśliwie po paru godzinach szukania, tuż przed zawiadomieniem odnośnych służb porządkowych, odnalazła nam się jedna pani z grupy neokatechumenów z Ekwadoru, z którą to grupą byłam we Włoszech w charakterze pilota. Pani zgubiła się w wygódce w bazylice św. Antoniego z Lizbony, zwanego Padewskim. I trwała w tym zagubieniu przez parę dobrych godzin. A im bardziej do bazyliki zaglądałam, tym bardziej tej pani w niej nie było. Nie było jej też w okolicach, co sprawdzałam wielokrotnie i bez powodzenia. Więc kupno tego portfela było z desperacji. No i jeszcze dlatego, że ładny. Zaraz potem pani się odnalazła i już więcej się nie gubiła.

Do portfela miałam ogromny sentyment, bo z braku pieniędzy trzymałam tam zdjęcia dzieci sprzed lat, stare listy, trochę nieważnych legitymacji, wizytówki nieistniejących miejsc, karty pamięci, kartę do petersburskiego metra, jednym słowem – same najpotrzebniejsze przedmioty. Od tej całej makulatury wyglądał grubo i nobliwie i dlatego pewnie kusił postronnych. Parę dni po powrocie do Krakowa wzdychałam po raz kolejny za zgubą, kiedy zadzwonił do mnie sekretarz ambasady w Kijowie z informacją, że ksiądz z cerkwi nieopodal znalazł w koszu jakiś portfel z dokumentami i wizytówką ambasady. A konkretnie jego wizytówką, czyli sekretarza. I czy to przypadkiem nie mój?

.

Święty Antoni nazywany był za życia “młotem na heretyków”, a do zakonu franciszkanów wstąpił, mając w planach śmierć męczeńską podczas nauczania muzułmanów w Maroku. Nikt go szczęśliwie nie utłukł, ale umarł młodo, na puchlinę wodną.

Jest patronem osób i rzeczy zaginionych, dzieci, górników, małżeństw, narzeczonych, położnic, ubogich i podróżnych. Patronuje ok. 150 parafiom na terenie Polski i licznym miastom, m.in. Jasłu. Jest też patronem historycznej stolicy województwa podlaskiego, Drohiczyna.

Mawiał: “I tak samo powinieneś czynić w stosunku do twojego bliźniego, bo każdy człowiek jest twoim bliźnim, bo nie istnieje ktoś taki, komu wolno byłoby czynić zło.” Ot, takie luźne skojarzenie z podlaskim.