języki obce vs opieka zdrowotna

. .

języki obce vs opieka zdrowotna polska vs bardzo chora onkologicznie uchodźczyni z Ukrainy.

dwa słowa o jatrogennych błędach polskiego systemu ochrony zdrowia.

.

siódma trzydzieści, dzwoni Olena, płacząc.

Olena nie płacze. nie płakała patrząc na burzony Charków, nie płakała uciekając z mamą przez Ukrainę, nie płakała słysząc bardzo złą, terminalnie złą diagnozę mamy we Lwowie.

teraz płacze. bo to trzy miesiące niepewności i braku informacji, nawet jeśli w ramach tak zwanej „szybkiej ścieżki onkologicznej”, która w naszym przypadku w krakowskim Instytucie Onkologii trwa już prawie trzy miesiące.

oni albo nie chcą, albo nie mogą pomóc… właśnie wypisali mamę ze szpitala.

jak to wypisali? przecież dzisiaj miała być operacja?

wypisali mamę, nic nie zrobili, mówią, że nie mają sprzętu, żeby operować.

co takiego??

no tak. że w szpitalu nie ma sprzętu do operacji. ale ja tu zostanę, nigdzie jej nie zabieram. pomóż, ja nie wiem, co mam robić…

spokojnie, zaraz do was jadę.

nie wiem, co robić.

nie zabieraj mamy, poczekaj, dowiemy się od jakiegoś lekarza, o co chodzi. przecież miesiąc temu wyznaczyli termin operacji…

.

ustalono termin operacji radykalnej miesiąc temu. lekarz długo tłumaczył technikalia, konieczność narkozy, czas trwania operacji. wyniki badań zajmują grubą teczkę, niektóre wyniki są podwójne, albo potrójne, wiadomo, trzeba było sprawdzić akuratność diagnostyczną medyków ze Lwowa, potwierdzeń nigdy dość, tak, wszystko się zgadza.

mama z córką dotarły do Instytutu Onkologii wczesnym rankiem w piątek. asystentka wyjaśniła nam, że jeszcze tylko zrobią biopsję, i jeszcze się tylko naradzą lekarze i wszystko będzie zaraz jasne. a tymczasem możemy odwiedzić mamę, na pierwszym piętrze, na lewo.

piątek, sobota, niedziela – trzy dni umierania ze strachu i niepewności, bo nie ma nikogo, kto wyjaśni cokolwiek. w weekend lekarzy nie ma.

.

pokój pielęgniarek.

proszę powiedzieć, o co chodzi z pacjentką, która została właśnie wypisana, chociaż miała wyznaczony termin operacji? córka nie rozumie, dlaczego mamę wypisują, skoro była umówiona operacja. czy ktoś z nią rozmawiał? coś jej wyjaśnił?

tutaj był tłumacz i córce pani zostało wszystko przetłumaczone.

tłumacz był?

tak.

no dobrze, ale czy pani zrozumiała?

na pewno.

ach, na pewno… córka tej pani właśnie mi przekazała, że usłyszała, że szpital nie ma sprzętu do operacji. i że je gdzieś odsyła, może do szpitala uniwersyteckiego. szczerze mówiąc, nie bardzo rozumiem, o co chodzi, jesteście Instytutem Onkologii, prawda? czy leczycie okadzając?

wszystko zostało wyjaśnione.

chciałabym porozmawiać z lekarzem prowadzącym, z lekarzem, który miał panią operować albo z jakimkolwiek pracującym tutaj, żeby nam wyjaśnił, o co tu chodzi. będę wdzięczna.

lekarz będzie o piętnastej, teraz jest w przychodni.

poczekamy. a tak przy okazji… proszę powiedzieć, czy panie, pielęgniarki, mówicie po angielsku albo po rosyjsku?

no… nie bardzo.

a czy, ewentualnie, wiecie panie może, jako pielęgniarki onkologiczne, jaka są możliwe ścieżki działania w przypadku nowotworu nerki w IV stadium? co zazwyczaj się robi? ja wiem tylko to, co przeczytałam, ale wyobrażam sobie, że panie możecie wiedzieć więcej.

pielęgniarki patrzą jedna na drugą. wzrok mają wymowny, skąd ja się urwałam właściwie…

nie, nie wiemy.

.

czekamy. nie bezczynnie, w międzyczasie dowiaduję się skąd wziąć onkologa, opowiadając przez telefon rodzinie i znajomym o “nieodbytej” umówionej operacji, a echo niesie się po korytarzach.

po paru minutach:

pan doktor panie prosi. tam, na dole, pokój numer dwa.

pan doktor, oczywiście inny niż w piątek i inny, niż we wtorek, Olena widzi go po raz pierwszy, pan doktór wyjaśnia. wreszcie, po trzech dniach, dowiadujemy się, w czym rzecz. oczywiście nie chodzi o to, że “nie mają sprzętu”. nie jest też prawdą, że “nie mogą albo nie chcą pomóc”. po prostu anestezjolog się nie zgodził na wykonanie operacji, bo nie mógł zagwarantować przeżycia pacjentki. tego typu pacjentów mają dwóch w ciągu roku, w dodatku dalece nie w tym stadium zaawansowania. więc jedyne, co wiadomo po trzech miesiącach, to to, że niewiele wiadomo. może chemia i potem operacja, a może operacja od razu. wyniki biopsji coś więcej powiedzą.

ale pan doktor sobie zdaje sprawę, że informacja o operacji versus informacja o półrocznej chemioterapii nieco zmieniają postać rzeczy, tak z punktu widzenia pacjenta, prawda? i że jest to ważna informacja do przekazania pacjentce. czy to ja mam ją przekazywać?

ale przecież pani, właściwie córce pani, wyjaśniono.

tak. pani zrozumiała, że nie macie sprzętu do operacji i ma jechać do szpitala uniwersyteckiego… o chemioterapii nie było mowy. proszę powiedzieć, czy macie tu dostęp do tłumaczy? jak wygląda informowanie pacjentów, którzy nie posługują się językiem polskim, o ich stanie zdrowia?

nie, nie mamy tłumaczy, no ale kogoś tu zawsze prosimy, innych pacjentów albo pielęgniarkę. niech pani przyjdzie ósmego czerwca, będą wyniki histpatu. może wcześniej, trzeba dzwonić.

bardzo dziękujemy.

.

studenci medycyny powinni to słyszeć już na pierwszym roku studiów i nie przestawać przez sześć lat, że błędem jatrogennym jest używanie niezrozumiałego języka, niejasne informowanie pacjenta o stanie jego zdrowia lub nieinformowanie go wcale.

dotyczy to wszystkich pacjentów, też pacjentów polskich, ale uchodźców bez polskiego w sposób szczególny. powiedziałabym też, że im gorszy stan zdrowia, tym rozmowa z lekarzem ważniejsza. kiedy słowa lekarza są niezrozumiałe, kluczową rolę odgrywa tłumacz. a tłumacz to osoba, która nie dość, że zna oba języki, dodatkowo wie, jak ważna jest intencja i kontekst i umie je przekazać. i dlatego nie powinien to być przypadkowo zawołany “ktoś” z korytarza…

.

czy onkologię trzeba nazywać aż „humanistyczną”, jak kiedyś psychiatrię, żeby umieć sobie wyobrazić cierpienie spowodowane brakiem wiedzy o własnym stanie zdrowia i planach lekarzy wobec naszego ciała? lekarze są strasznie zajęci, wiem. ale wciąż nie ma obowiązku studiowania medycyny, której częścią jest komunikacja z pacjentem. a może nie jest, skoro pacjent to “nerka” czy “wątroba”?

kwiat czy kamień?

Ukraińska dziennikarka i aktywistka oblała dzisiaj czerwoną farbą ambasadora Rosji, który poszedł złożyć wieniec na Cmentarzu Żołnierzy Radzieckich w Warszawie. Co prawda Rosja w tym roku zrezygnowała z uroczystych obchodów Dnia Zwycięstwa w Polsce, ale ambasador zdecydował pójść, jak co roku. Więc zebrała się duża grupa protestujących osób, z flagami ukraińskimi. Bo już wiadomo o masakrze w Buczy, a ukraińskie miasta na wschodzie zamieniane są metodycznie w ruiny przez rosyjskie, hm, wojsko.

Ale.

Wolałabym, żeby mój kraj rodzinny był bezpieczny dla mieszkańców. Dla wszystkich mieszkańców.

Wolałabym też, żeby mieszkańcy mojego rodzinnego kraju poddawali refleksji swoje czyny, zwłaszcza te, których konsekwencje poniosą inni.

.

Reakcje automatyczne nikomu życia nie przywrócą. I nie są, nawet odlegle, równoważne z bestialstwem Rosjan. Nie jest tak, że da się nienawidzić w czyimś imieniu i nie jest tak, że ślepa zemsta przywraca sprawiedliwość. Nie, nie przywraca.

.

.

Taka historia, jakoś tam à propos. Uporczywie przychodzi mi dzisiaj na myśl.

.

Moi pradziadkowie mieszkali w czasie wojny w Zabierzowie. Pradziadek był inżynierem, pracował dla wojska, wybudował jeden z hangarów na krakowskich Czyżynach, jeszcze przed wojną. Dużo starszy od prababci, nie został zmobilizowany do polskiej armii. Kiedy Niemcy weszli do małego, wtedy 250-tysięcznego Krakowa, nie mieli gdzie się podziać, więc odbierali te “lepsze” domy Polakom. Wyrzucili moją prababcię z trzema córkami i moim trzymiesięcznym ojcem z domu, dając im przysłowiowe dwie godziny na spakowanie się. Pradziadkowi kazali “iść na wschód”.

.

Kiedy już z tego “wschodu” wrócił, znalazł zatrudnienie u znajomego w zabierzowskiej cegielni. Tam zamieszkali. Znajomy miał żonę Żydówkę, co jakiś czas przyjeżdżali do nich inni Żydzi, żeby się ukrywać. Było oczywiste, że i pradziadkowie będą gościć Żydów u siebie. Przez lata okupacji przewinęło się wiele osób.

Pod koniec wojny mieszkały u dziadków dwie żydowskie dziewczyny. Za dywanem wiszącym na ścianie były drzwi, a za drzwiami pokój z oknem. Możliwe, że tego dnia któraś nich przez to okno wyglądała, możliwe, że ktoś ją przez to okno zobaczył z ulicy. Kto wie. W każdym razie w którymś momencie do mieszkania weszli niemieccy żołnierze. Zaczęli się rozglądać, zaczęli pytać.

Prababcia Kasia, po której mam imię, stała naprzeciw dowódcy, a on znacząco patrzył na ten dywan na ścianie.

Wiedział.

.

Nie wiem, jak patrzyła prababcia, była hardą osobą. Może zastanawiała się, kogo z rodziny powieszą najpierw?

Niemcy jeszcze chwilę postali, a potem dowódca dał znak do wyjścia.

Czy określenie “darował” im życie jest tu właściwe…?

.

Po wojnie w którymś z procesów siedział na ławie oskarżonych.

Były tam też te żydowskie dziewczyny. I była prababcia.

W kluczowym momencie prababcia go “nie rozpoznała”.

Dziewczyny nie mogły jej wybaczyć. Wyjechały potem do Izraela. I nigdy więcej się nie odezwały.

.

.

Sprawiedliwość. Czym jest sprawiedliwość?

Może być, że kwiat. Ale raczej kamień…

.

tester stanów wyjątkowych

wyznania –

od jakiegoś czasu staram się pracować zarobkowo. naprawdę. ale jest to trudne, bo ledwie pojawia się możliwość wykonania jakiejś pracy ochotniczo, albo włączenia się w jakieś działanie nieodpłatne, to natychmiast porzucam wszelkie możliwości zarobkowania i ze śpiewem na ustach angażuję się w wolontariat. a im bardziej kosztochłonny, trudny, długotrwały – tym lepiej. dzięki czemu mogę pełną gębą nazywać się teraz prekariuszką, mimo słusznego wieku, odchowanych dzieci i pochodzenia z tak zwanej “inteligencji pracującej”.

kiedyś było inaczej –

w wieku 17 lat pracowałam. nie za długo, za to wystarczająco, żeby zdążyć kupić dwa dobre rowery a ówczesnemu mojemu towarzyszowi życia zegarek ręczny cudnej urody. rowery po jakimś czasie sprzedaliśmy, żeby pojechać do Gwatemali, a zegarek – żeby z tej Gwatemali wrócić…

nielegalnego zwiedzania Gwatemali nie mieliśmy w planach, jako niewinni nastolatkowie. ale okazało się już na granicy, że Meksykanin nie może dostać wizy, bo akurat jest Święto Niepodległości Meksyku, 16 września, i konsulat zamknięty, a Polka, czyli ja, nie może dostać wizy, bo Polska nie utrzymuje stosunków dyplomatycznych z Gwatemalą. albo odwrotnie, to Gwatemala nie utrzymuje stosunków z Polską. w każdym razie czekanie, aż się zrobi dzień nieświąteczny, nie wchodziło w grę, bo zaraz potem wracałam na stałe do Polski i już miałam kupiony bilet przez ocean.

wjechaliśmy zatem do Gwatemali bez wiz, za to z duszą na ramieniu, karawaną wiezionych z USA “stłuczek” do odklepania i naprawy. jechaliśmy w samochodzie z byłym gwatemalskim żużlowcem z uschniętą ręką, parającym się teraz biznesem samochodowym, i z grupą migrantów z Kolumbii, Ekwadoru i Hondurasu, którym nie udało się dostać do amerykańskiego raju i którzy wracali teraz do siebie.

po drodze zatrzymywali nas uzbrojeni gwatemalscy partyzanci. kazali się legitymować i sprawdzali samochody w poszukiwaniu broni. wiz szczęśliwie nie sprawdzali, więc jechaliśmy sobie beztrosko w tej internacjonalnej grupie, na pace pod plandeką, w rzęsistym deszczu, i wyjadaliśmy jedną łyżką miód ze słoika. miód zabrałam w charakterze pożywienia podróżnego, bo pieniędzy z rowerów mieliśmy dość na transport, ale już nie na jedzenie.

.

.

zarabiałam wtedy na te rowery i zegarki pracując w Meksyku nielegalnie, bo jako uczennica liceum miałam wizę uczniowską, a więc zakaz pracy, wyrażony w tej wizie explicite i czarno na zielonym. zakaz obwarowany był karą deportacji, a jakże, bo kraj może i słoneczny, ale prawo migracyjne zimne i surowe i żadna uczennica z kraju papieża i pierogów się nie prześliznie.

i tak się teraz zastanawiam…

pewnie nieprzypadkowo schyłek życia zaliczam jako studentka “Migracji międzynarodowych”…

„My, uchodźcy”, Hannah Arendt (styczeń 1943), tłum. Halina Bortnowska

(…)

Kiedyś byliśmy kimś dla kogoś; ludziom na nas zależało; kochali nas przyjaciele, a nawet gospodarze cenili za punktualne płacenie komornego. Kiedyś mogliśmy kupować żywność i jeździć metrem – i nikt nam nie wytykał naszej obecności. Teraz zachowujemy się nieco histerycznie, odkąd dziennikarze zaczęli wykrywać naszą obecność i publicznie pouczać, abyśmy nie byli uciążliwi przy zakupach. Zastanawiamy się, jak to osiągnąć; przecież już tak dawno troszczymy się o to, aby nikt nie mógł zgadnąć, kim jesteśmy, jaki mamy paszport, gdzie wystawiono nasze metryki – i że Hitler nas nie lubił. Staramy się przystosować do świata, w którym nawet kupując chleb i mleko trzeba być świadomym polityki.

(…)

Uwięzieni, ponieważ byliśmy Niemcami; nie zostaliśmy zwolnieni, ponieważ byliśmy Żydami. 

Na całym świecie ta sama historia powtarza się wciąż od nowa. W Europie hitlerowcy skonfiskowali naszą własność, lecz w Brazylii musimy oddać Rządowi 30% tego, co tutaj posiadamy, na równi z najlojlniejszymi członkami Bund der Auslandscheutschen. W Paryżu nie mogliśmy wychodzić na ulicę po 8 wieczór, ponieważ byliśmy Żydami, ale w Los Angeles ogranicza się naszą swobodę poruszania się po zmroku, ponieważ jesteśmy „cudzoziemcami z wrogiego obozu”. Nasza tożsamość zmienia się tak często, że nikt nie dojdzie, kim właściwie jesteśmy.

Niestety sprawy nie przedstawiają sie lepiej, gdy chodzi o nasze kontakty z miejscowymi Żydami. Francuscy Żydzi byli absolutnie przekonani, że wszyscy Żydzi pochodzący zza Renu to „polaks”, czyli ta grupa ludności, którą w języku Żydów niemieckich nazywa się „Ostjuden”. Lecz z drugiej strony Żydzi rzeczywisćie pochodzący z Europy wschodniej nie mogli się nimi pogodzić i nazywali nas z nienawiścią „jeke” (tępak, bez poczucia humoru). Ich synowie, urodzeni już we Francji i tu zasymilowani, podzielali opinie wyższych warstw żydowskich Francji. A więcw tej samej rodzinie ojciec mógł cię przezywać „Jeke”, a syn – „polak”.

(…)