tuba

A działo się pod koniec marca, w drugim roku rosyjskiej wojny.

.

Wracając z Chersonia miałam jeszcze na stanie 250 chlebów tostowych o krótkim terminie przydatności do spożycia, które wiozłam z Krakowa i nie dałam rady przekazać, bo wolontariusze chersońscy nie chcieli wziąć. Nie mieliby komu na szybko rozdać, mówili. Tam, w tym Chersoniu, został już tylko cień ludności. W związku z czym pobrałam dziewczynę z Winnicy i popędziłam dalej. W Jaworowie chleb przekazałam przesiedleńcom, bo podobno mają dostawę tylko raz w tygodniu. No i wzięłam tubę po pocisku do hałbicy 155 mm, MK2A4, na jedną z naszych aukcji, na których zamieniamy stal na miedź brzęczącą, za którą z kolei kupujemy przedmioty dalece bardziej przetworzone.

I odsyłamy z powrotem.

.

Żelastwo, które wiozłam, było doskonale legalne, bo ani nie jest, ani nie było, ani nie będzie bronią. W każdym razie nie bardziej niż zaciśnięta pięść. Tuby nie chowałam, ot, położyłam na półeczce, bo przecież legal. W przeciwieństwie do wiadomego granatnika. (Działam zgodnie z prawem, ponieważ nie jestem komendantem głównym polskiej Policji).

Miałam się zdziwić.

Na granicy w Krakowcu, po pięciu godzinach stania naszego Forda na kanale, zawezwano policjantów z Jaworowa, którzy potwierdzili, że tuba ne jawliajetsia zbrojeju. Tym niemniej szef zmiany ukraińskich celników się uparł, że mnie z tubą nie puści, nawet z powrotem, mimo że ona nie zbrojeju, i mimo, że puszczał już i po dziesięć i dwadzieścia podobnych na raz. W przypływie złości – słyszałam, że z niechęcią komentował, że “znamy prawo i cytujemy”, więc łatwo nas nie spławią – w przypływie złości wyznał, że odkąd pojawili się w telewizji jako ci, którzy przepuścili granatnik, i odkąd polscy celnicy zaczęli ich gnębić, żeby grama żelastwa już więcej nie puścili, nie puszczają. I dopóki on tu rządzi na zmianie, to takim naiwniakom, którzy otwarcie wiozą całkiem legalne prezenty od przyjaciół z Ukrainy, pokaże obszernego faka.

Wzięłam więc od policjanta numer telefonu, żeby tubę przetrzymał do piątku, bo po nią wrócę. Przetrzymał, odebrałam. Tuba, rzecz jasna, dawno w Polsce, bo w przemyty każdy umie. Znacznie trudniej obecnie jest obywatelowi działać zgodnie z prawem, skoro nawet polskie władze ani polskie służby tego nie robią.

Bardzo niedobrze, że polskie służby zarażają teraz swoim relatywizmem nowo odbudowane służby ukraińskie.

Kola

Kola wiózł papierosy i słoninę z Ukrainy do Polski.

papierosów i słoniny wieźć z Ukrainy do Polski nie można.

wiem z lektury “Innego świata” Herlinga-Grudzińskiego, że jedzenie “mokre” skutecznie przemyca się na ciele. najlepiej na piersiach, jeśli się akurat ma. Kola nie przemycał. po prostu wiózł dwa kartony fajek i trochę saló, bo to jakieś minimum, kiedy po roku widzi się po raz pierwszy żonę i dzieci. no, tak sobie myślał. 

przypadkowego przemytu na przejściu w Korczowej było tej nocy więcej. spotkani na trasie znajomi, z którymi przekraczaliśmy granicę w drodze powrotnej, wieźli po dwa kartony papierosów. a można tylko po dwie paczki, czego wcześniej nie sprawdzili.

jechałam właśnie w stronę ostatniego szlabanu, szczęśliwie już po odprawach, ale widząc ich samochód w kolejce do „jamy” jeszcze się zatrzymałam, żeby na nich poczekać. część ekipy dawała paniczne znaki, że mam natychmiast wyjeżdżać za szlaban, ale wahałam się, jechać czy nie jechać. 

w tym momencie podszedł do auta człowiek z Ukrainy, duży, ale jakoś zmarniały, i coś zaczął mówić o jakichś przelewach i bankomatach. tamci za szlabanem machają, ci stoją w kolejce do „jamy”, w aucie mam mocno zmęczonego pasażera, bo jesteśmy w drodze od 21 godzin bez snu, a rano tego dnia grzęźliśmy jeszcze w poleskich błotach przekazując do rąk własnych produkty spożywcze i higieniczne prawie setce ludzi. jest druga w nocy, mam trzy godziny do domu i już bym tam chciała jechać, zanim padnę, a ten tu człowiek coś mi nawija o jakichś przelewach.

no dobrze. to o co chodzi? 

człowiek chce, żeby mu pożyczyć pieniądze, bo nie ma dość gotówki przy sobie. dostał mandat w wysokości 600 złotych, z bankomatu na granicy wyjął 200 złotych, bo tyle na dobę wypłaca ten bankomat. i czy mogę mu pożyczyć. a on zrobi mi potem przelew. albo gdzieś dalej wyjmie z bankomatu i jakoś się umówimy na przekazanie, bo tak w ogóle to jedzie do Czech, to może przez Kraków. 

– ile mam pożyczyć?

– czterysta złotych.

– są mandaty kredytowane, może tak można zapłacić? – rozpaczliwie szukam wyjścia, bo od roku nie zarabiam, więc nie mam swoich pieniędzy, wiozę fundacyjne, które dostałam w gotówce, żeby zapłacić blacharzowi, jak już do niego dotrę i da radę skończyć nam klepać samochód, co od paru miesięcy jakoś się nie udaje, bo najpierw nie było prądu, potem nie mieliśmy czasu. w dodatku te wszystkie wyjaśnienia brzmią mi tak jakoś…  człowiek patrzy na mnie boleśnie – 

– nie wiem. nie wiem czy można. mówią, że tylko gotówka. stoję tu od dwunastu godzin prawie. nie mogę jechać ani w jedną ani w drugą stronę.- gdzieś na dnie oka cień desperacji. przesłyszałam się chyba – 

– nie rozumiem. od ilu?

od dwunastu godzin już tu jestem. nie mogę nigdzie pojechać, ani w jedną ani w drugą stronę. 

stoję tu od dwunastu godzin, mówi. 

rany boskie.

no ale te wyjaśnienia takie jakieś… słabe. z drugiej strony co za miejsce bez sensu, żeby od ludzi próbować pożyczyć pieniądze.

te dwanaście godzin, co za świństwo.

– mene zwaty Kasia, a was?

Kola.

– wymieńmy się numerami telefonu, ja wyjadę za szlaban, zadzwonię i mi wyjaśnisz. bo tam na mnie czekają. proszę, podaj mi swój numer.

– dobrze.

wyjeżdżam za szlaban. ekipa jeszcze czeka z decyzją, co robić, bo „jama” dla trzeciego samochodu może się przeciągnąć. mówię, że jest człowiek, który potrzebuje pieniędzy. i że się waham, czy mu po prostu tych czterech stów nie pożyczyć, chociaż widzę go pierwszy raz w życiu. 

koledzy pękają ze śmiechu. wiara w uczciwość ludzi jest taka zabawna.

– no, waham się, bardzo długo już stoi, trochę tego nie widzę, żeby pozwolili mu ruszyć. trzymają człowieka od dwunastu godzin na przejściu, bo nie ma gotówki, a bankomat daje mu po dwie stówy na dobę. idę, pogadam z celnikiem, może mu zrobi jakiś mandat kredytowany, czy coś. 

wracam.

– to gdzie jest ten celnik, z którym możemy porozmawiać?

przechodzimy przed jedne drzwi z zakazem, potem przez drugie.

właśnie wchodzi jakaś celniczka z dokumentami. pukam do oszklonych drzwi w wielkiej, pustej hali. wychodzi niewysoki blondyn w okularach. patrzy na dokument, który mu pokazuje celniczka. pochylają się nad nim – 

to co, przetrzymać go jeszcze? – celniczka mruga okiem.

– tak, potrzymaj go jeszcze trochę.

celniczka wychodzi.

udaję, że tego nie słyszałam i wyjaśniam o co chodzi z Kolą. pytam, czy jest możliwość wypisania mandatu kredytowanego. celnik patrzy jak na wariatkę. nie, no oczywiście, że nie ma. jest bankomat na przejściu i starczy. niech sobie przemytnicy za dużo nie wyobrażają.

ale daje tylko 200 złotych na dobę. to jak pan myśli, co w tej sytuacji można zrobić? ten człowiek stoi już tak długo. ma stać trzy doby??

– nieprawda, ja wypłacałem więcej.

ależ naprawdę, proszę zobaczyć – Kola pokazuje wnętrze swojego rachunku w komórce. – tylko tyle mi wypłacił. 

– musisz zapłacić całość, co ty w ogóle mówisz, że bankomat nie wypłaca – naprawdę dziwię się, że celnik nie dodaje „czarnuchu”. ten ton, to tykanie, ta satysfakcja…

– no dobrze, to co można zrobić? może ja zawiozę tego pana gdzieś dalej? – próbuję negocjować, rzucam jeszcze kilka pomysłów, które celnik zbija jeden za drugim. 

– nie, nie może nigdzie jechać, musi zapłacić całość gotówką.

– to co możemy zrobić? no proszę sobie wyobrazić tę sytuację, przecież to koszmar. ma tu czekać trzy dni aż bankomat mu wypłaci…?

– jakoś to rozwiążemy. 

– naprawdę? – zaczynam mieć nadzieję – co zrobicie? – w końcu to nie moja sprawa, może lepiej zostawię to celnikom. człowiek po prostu sobie przemycał słoninę i fajki,  złamał prawo. to może lepiej zostawię to celnikom. w końcu pożyczanie ostatnich pieniędzy obcym ludziom jest takie nieracjonalne – 

– a, potrzymamy go tu jeszcze trochę, tak z parę godzin. a potem może machniemy na jakiegoś Ukraińca, żeby mógł zapytać, czy tamten mu nie pożyczy pieniędzy.

ale że serio? 

a, no to jednak jest moja sprawa. 

.

.

polska republika bananowa

.

szukam używanych opon na portalach sprzedażowych. o, jest komplet odpowiednich na otomoto. dzwonię do człowieka tuż przed dziesiątą wieczorem. to Kraków, więc mimo późnej pory najpierw sobie rozmawiamy o historii, o kulturze i o bliższych i dalszych planach na naprawę świata. potem pada sakramentalne –

tylko proszę nam wystawić fakturę, to pieniądze ze zrzutki.

– ale zrobię fakturę na “usługi motoryzacyjne”. jesteście fundacją, na pewno macie samochody.

– …

.

.

“jesteście fundacją, więc macie” słyszę od zawsze, bo to wygodne złudzenie. a może nie złudzenie? skądś ludzie czerpią przekonanie, że skoro fundacja, to “ma”.

a ponieważ za parę dni jadę do Zakładu Karnego w Kluczborku, bo wsparcie postpenitencjarne mamy w statucie i pensjonariusze tego zakładu zaczęli do nas masowo pisać, więc trzeba się tym zająć, siedzę nad ofertami konkursowymi. nie da się ludzi wspierać zbiórkami, na które mało kto reaguje, bo wiadomo, to nie bayraktary.

i otóż co widzę –

otwarte konkursy na Pomoc Pokrzywdzonym i Pomoc Postpenitencjarną adresowane są do miast wojewódzkich. trwają 11 dni, między otwarciem a zamknięciem (zmieniłabym nazwę na “uchylone”, raczej, te 11 dni wygląda na żart…) i zgłaszają się zazwyczaj z ofertą 1-2 organizacje pozarządowe. czasem, jak konkurs XVII. [OPOLE] – czyli ten, do którego chcieliśmy aplikować – są unieważniane. ogłoszenie o konkursie ma ponad 30 stron i tyle samo (a pamiętamy, składane są jedna, góra dwie oferty najczęściej) jest osób w szanownej Komisji Konkursowej.

nie żartuję.

30 szacownych osób zasiada w komisji konkursowej, żeby rozstrzygnąć, czy się ten jeden projekt nadaje, czy nie. więc sięgam po najświeższy raport NIK-u, bo kto jak kto, ale pan Banaś jest niezawodnym tropicielem polskiej niegospodarności na każdym szczeblu.

z całej kwoty, czyli z 681 milionów złotych rozdysponowanych przez Fundusz w okresie objętym kontrolą, na pomoc bezpośrednią osobom pokrzywdzonym przestępstwem przeznaczono ok. 34% kwoty, a na postpenitencjarną – to jest taka doraźna pomoc dla osób, które wyszły z “więźnia”; wsparcie ma trwać nie dłużej niż 3 miesiące, a w wyjątkowych przypadkach do 6 miesięcy, i ma obejmować pomoc w opłaceniu czynszu, znalezieniu pracy itp. – więc na tę pomoc przeznaczono około 4%. Do dyspozycji organizacji pozarządowych zajmujących się taką pomocą przekazano około 11%. resztę na koszty własne, do rąk odnośnych instytucji oraz do wybranych jednostek Ochotniczej Straży Pożarnej, bo czemu nie.

“Kontrola wykazała również, że Fundusz wspierał w szerokim zakresie realizację zadań, które nie miały bezpośredniego związku z pomocą pokrzywdzonym przestępstwem”. Bardzo elegancki opis bezczelnego rabunku, bardzo.

NIK twierdzi, że wydano nieprawidłowo 280 milionów złotych.

280 milionów.

dokument raportu jest bardzo ciekawy. szokujący, ale ciekawy.

to, że nasze władze przewalają milion euro DZIENNIE – wiemy, chociaż może nie do wszystkich wyborców tej opcji dociera, bo przy optyce spod znaku: “Jeśli ktoś Kalemu zabrać krowy, to jest zły uczynek. Dobry, to jak Kali zabrać komuś krowy” trudno, żeby docierało, ale to, że robią to na tylu szczeblach i w tak bezczelny sposób, oraz że wiedzę o tym zawdzięczamy robiącemu ogromną robotę w NIK-u panu, o którym wieść gminna niesie, że jest “właścicielem burdeli”, bo to były uprzejme nam przekazać nasze uczciwe media od prawa do lewa – to jednak trochę zaskakuje.

.

języki obce vs opieka zdrowotna

. .

języki obce vs opieka zdrowotna polska vs bardzo chora onkologicznie uchodźczyni z Ukrainy.

dwa słowa o jatrogennych błędach polskiego systemu ochrony zdrowia.

.

siódma trzydzieści, dzwoni Olena, płacząc.

Olena nie płacze. nie płakała patrząc na burzony Charków, nie płakała uciekając z mamą przez Ukrainę, nie płakała słysząc bardzo złą, terminalnie złą diagnozę mamy we Lwowie.

teraz płacze. bo to trzy miesiące niepewności i braku informacji, nawet jeśli w ramach tak zwanej „szybkiej ścieżki onkologicznej”, która w naszym przypadku w krakowskim Instytucie Onkologii trwa już prawie trzy miesiące.

oni albo nie chcą, albo nie mogą pomóc… właśnie wypisali mamę ze szpitala.

jak to wypisali? przecież dzisiaj miała być operacja?

wypisali mamę, nic nie zrobili, mówią, że nie mają sprzętu, żeby operować.

co takiego??

no tak. że w szpitalu nie ma sprzętu do operacji. ale ja tu zostanę, nigdzie jej nie zabieram. pomóż, ja nie wiem, co mam robić…

spokojnie, zaraz do was jadę.

nie wiem, co robić.

nie zabieraj mamy, poczekaj, dowiemy się od jakiegoś lekarza, o co chodzi. przecież miesiąc temu wyznaczyli termin operacji…

.

ustalono termin operacji radykalnej miesiąc temu. lekarz długo tłumaczył technikalia, konieczność narkozy, czas trwania operacji. wyniki badań zajmują grubą teczkę, niektóre wyniki są podwójne, albo potrójne, wiadomo, trzeba było sprawdzić akuratność diagnostyczną medyków ze Lwowa, potwierdzeń nigdy dość, tak, wszystko się zgadza.

mama z córką dotarły do Instytutu Onkologii wczesnym rankiem w piątek. asystentka wyjaśniła nam, że jeszcze tylko zrobią biopsję, i jeszcze się tylko naradzą lekarze i wszystko będzie zaraz jasne. a tymczasem możemy odwiedzić mamę, na pierwszym piętrze, na lewo.

piątek, sobota, niedziela – trzy dni umierania ze strachu i niepewności, bo nie ma nikogo, kto wyjaśni cokolwiek. w weekend lekarzy nie ma.

.

pokój pielęgniarek.

proszę powiedzieć, o co chodzi z pacjentką, która została właśnie wypisana, chociaż miała wyznaczony termin operacji? córka nie rozumie, dlaczego mamę wypisują, skoro była umówiona operacja. czy ktoś z nią rozmawiał? coś jej wyjaśnił?

tutaj był tłumacz i córce pani zostało wszystko przetłumaczone.

tłumacz był?

tak.

no dobrze, ale czy pani zrozumiała?

na pewno.

ach, na pewno… córka tej pani właśnie mi przekazała, że usłyszała, że szpital nie ma sprzętu do operacji. i że je gdzieś odsyła, może do szpitala uniwersyteckiego. szczerze mówiąc, nie bardzo rozumiem, o co chodzi, jesteście Instytutem Onkologii, prawda? czy leczycie okadzając?

wszystko zostało wyjaśnione.

chciałabym porozmawiać z lekarzem prowadzącym, z lekarzem, który miał panią operować albo z jakimkolwiek pracującym tutaj, żeby nam wyjaśnił, o co tu chodzi. będę wdzięczna.

lekarz będzie o piętnastej, teraz jest w przychodni.

poczekamy. a tak przy okazji… proszę powiedzieć, czy panie, pielęgniarki, mówicie po angielsku albo po rosyjsku?

no… nie bardzo.

a czy, ewentualnie, wiecie panie może, jako pielęgniarki onkologiczne, jaka są możliwe ścieżki działania w przypadku nowotworu nerki w IV stadium? co zazwyczaj się robi? ja wiem tylko to, co przeczytałam, ale wyobrażam sobie, że panie możecie wiedzieć więcej.

pielęgniarki patrzą jedna na drugą. wzrok mają wymowny, skąd ja się urwałam właściwie…

nie, nie wiemy.

.

czekamy. nie bezczynnie, w międzyczasie dowiaduję się skąd wziąć onkologa, opowiadając przez telefon rodzinie i znajomym o “nieodbytej” umówionej operacji, a echo niesie się po korytarzach.

po paru minutach:

pan doktor panie prosi. tam, na dole, pokój numer dwa.

pan doktor, oczywiście inny niż w piątek i inny, niż we wtorek, Olena widzi go po raz pierwszy, pan doktór wyjaśnia. wreszcie, po trzech dniach, dowiadujemy się, w czym rzecz. oczywiście nie chodzi o to, że “nie mają sprzętu”. nie jest też prawdą, że “nie mogą albo nie chcą pomóc”. po prostu anestezjolog się nie zgodził na wykonanie operacji, bo nie mógł zagwarantować przeżycia pacjentki. tego typu pacjentów mają dwóch w ciągu roku, w dodatku dalece nie w tym stadium zaawansowania. więc jedyne, co wiadomo po trzech miesiącach, to to, że niewiele wiadomo. może chemia i potem operacja, a może operacja od razu. wyniki biopsji coś więcej powiedzą.

ale pan doktor sobie zdaje sprawę, że informacja o operacji versus informacja o półrocznej chemioterapii nieco zmieniają postać rzeczy, tak z punktu widzenia pacjenta, prawda? i że jest to ważna informacja do przekazania pacjentce. czy to ja mam ją przekazywać?

ale przecież pani, właściwie córce pani, wyjaśniono.

tak. pani zrozumiała, że nie macie sprzętu do operacji i ma jechać do szpitala uniwersyteckiego… o chemioterapii nie było mowy. proszę powiedzieć, czy macie tu dostęp do tłumaczy? jak wygląda informowanie pacjentów, którzy nie posługują się językiem polskim, o ich stanie zdrowia?

nie, nie mamy tłumaczy, no ale kogoś tu zawsze prosimy, innych pacjentów albo pielęgniarkę. niech pani przyjdzie ósmego czerwca, będą wyniki histpatu. może wcześniej, trzeba dzwonić.

bardzo dziękujemy.

.

studenci medycyny powinni to słyszeć już na pierwszym roku studiów i nie przestawać przez sześć lat, że błędem jatrogennym jest używanie niezrozumiałego języka, niejasne informowanie pacjenta o stanie jego zdrowia lub nieinformowanie go wcale.

dotyczy to wszystkich pacjentów, też pacjentów polskich, ale uchodźców bez polskiego w sposób szczególny. powiedziałabym też, że im gorszy stan zdrowia, tym rozmowa z lekarzem ważniejsza. kiedy słowa lekarza są niezrozumiałe, kluczową rolę odgrywa tłumacz. a tłumacz to osoba, która nie dość, że zna oba języki, dodatkowo wie, jak ważna jest intencja i kontekst i umie je przekazać. i dlatego nie powinien to być przypadkowo zawołany “ktoś” z korytarza…

.

czy onkologię trzeba nazywać aż „humanistyczną”, jak kiedyś psychiatrię, żeby umieć sobie wyobrazić cierpienie spowodowane brakiem wiedzy o własnym stanie zdrowia i planach lekarzy wobec naszego ciała? lekarze są strasznie zajęci, wiem. ale wciąż nie ma obowiązku studiowania medycyny, której częścią jest komunikacja z pacjentem. a może nie jest, skoro pacjent to “nerka” czy “wątroba”?

kwiat czy kamień?

Ukraińska dziennikarka i aktywistka oblała dzisiaj czerwoną farbą ambasadora Rosji, który poszedł złożyć wieniec na Cmentarzu Żołnierzy Radzieckich w Warszawie. Co prawda Rosja w tym roku zrezygnowała z uroczystych obchodów Dnia Zwycięstwa w Polsce, ale ambasador zdecydował pójść, jak co roku. Więc zebrała się duża grupa protestujących osób, z flagami ukraińskimi. Bo już wiadomo o masakrze w Buczy, a ukraińskie miasta na wschodzie zamieniane są metodycznie w ruiny przez rosyjskie, hm, wojsko.

Ale.

Wolałabym, żeby mój kraj rodzinny był bezpieczny dla mieszkańców. Dla wszystkich mieszkańców.

Wolałabym też, żeby mieszkańcy mojego rodzinnego kraju poddawali refleksji swoje czyny, zwłaszcza te, których konsekwencje poniosą inni.

.

Reakcje automatyczne nikomu życia nie przywrócą. I nie są, nawet odlegle, równoważne z bestialstwem Rosjan. Nie jest tak, że da się nienawidzić w czyimś imieniu i nie jest tak, że ślepa zemsta przywraca sprawiedliwość. Nie, nie przywraca.

.

.

Taka historia, jakoś tam à propos. Uporczywie przychodzi mi dzisiaj na myśl.

.

Moi pradziadkowie mieszkali w czasie wojny w Zabierzowie. Pradziadek był inżynierem, pracował dla wojska, wybudował jeden z hangarów na krakowskich Czyżynach, jeszcze przed wojną. Dużo starszy od prababci, nie został zmobilizowany do polskiej armii. Kiedy Niemcy weszli do małego, wtedy 250-tysięcznego Krakowa, nie mieli gdzie się podziać, więc odbierali te “lepsze” domy Polakom. Wyrzucili moją prababcię z trzema córkami i moim trzymiesięcznym ojcem z domu, dając im przysłowiowe dwie godziny na spakowanie się. Pradziadkowi kazali “iść na wschód”.

.

Kiedy już z tego “wschodu” wrócił, znalazł zatrudnienie u znajomego w zabierzowskiej cegielni. Tam zamieszkali. Znajomy miał żonę Żydówkę, co jakiś czas przyjeżdżali do nich inni Żydzi, żeby się ukrywać. Było oczywiste, że i pradziadkowie będą gościć Żydów u siebie. Przez lata okupacji przewinęło się wiele osób.

Pod koniec wojny mieszkały u dziadków dwie żydowskie dziewczyny. Za dywanem wiszącym na ścianie były drzwi, a za drzwiami pokój z oknem. Możliwe, że tego dnia któraś nich przez to okno wyglądała, możliwe, że ktoś ją przez to okno zobaczył z ulicy. Kto wie. W każdym razie w którymś momencie do mieszkania weszli niemieccy żołnierze. Zaczęli się rozglądać, zaczęli pytać.

Prababcia Kasia, po której mam imię, stała naprzeciw dowódcy, a on znacząco patrzył na ten dywan na ścianie.

Wiedział.

.

Nie wiem, jak patrzyła prababcia, była hardą osobą. Może zastanawiała się, kogo z rodziny powieszą najpierw?

Niemcy jeszcze chwilę postali, a potem dowódca dał znak do wyjścia.

Czy określenie “darował” im życie jest tu właściwe…?

.

Po wojnie w którymś z procesów siedział na ławie oskarżonych.

Były tam też te żydowskie dziewczyny. I była prababcia.

W kluczowym momencie prababcia go “nie rozpoznała”.

Dziewczyny nie mogły jej wybaczyć. Wyjechały potem do Izraela. I nigdy więcej się nie odezwały.

.

.

Sprawiedliwość. Czym jest sprawiedliwość?

Może być, że kwiat. Ale raczej kamień…

.

tester stanów wyjątkowych

wyznania –

od jakiegoś czasu staram się pracować zarobkowo. naprawdę. ale jest to trudne, bo ledwie pojawia się możliwość wykonania jakiejś pracy ochotniczo, albo włączenia się w jakieś działanie nieodpłatne, to natychmiast porzucam wszelkie możliwości zarobkowania i ze śpiewem na ustach angażuję się w wolontariat. a im bardziej kosztochłonny, trudny, długotrwały – tym lepiej. dzięki czemu mogę pełną gębą nazywać się teraz prekariuszką, mimo słusznego wieku, odchowanych dzieci i pochodzenia z tak zwanej “inteligencji pracującej”.

kiedyś było inaczej –

w wieku 17 lat pracowałam. nie za długo, za to wystarczająco, żeby zdążyć kupić dwa dobre rowery a ówczesnemu mojemu towarzyszowi życia zegarek ręczny cudnej urody. rowery po jakimś czasie sprzedaliśmy, żeby pojechać do Gwatemali, a zegarek – żeby z tej Gwatemali wrócić…

nielegalnego zwiedzania Gwatemali nie mieliśmy w planach, jako niewinni nastolatkowie. ale okazało się już na granicy, że Meksykanin nie może dostać wizy, bo akurat jest Święto Niepodległości Meksyku, 16 września, i konsulat zamknięty, a Polka, czyli ja, nie może dostać wizy, bo Polska nie utrzymuje stosunków dyplomatycznych z Gwatemalą. albo odwrotnie, to Gwatemala nie utrzymuje stosunków z Polską. w każdym razie czekanie, aż się zrobi dzień nieświąteczny, nie wchodziło w grę, bo zaraz potem wracałam na stałe do Polski i już miałam kupiony bilet przez ocean.

wjechaliśmy zatem do Gwatemali bez wiz, za to z duszą na ramieniu, karawaną wiezionych z USA “stłuczek” do odklepania i naprawy. jechaliśmy w samochodzie z byłym gwatemalskim żużlowcem z uschniętą ręką, parającym się teraz biznesem samochodowym, i z grupą migrantów z Kolumbii, Ekwadoru i Hondurasu, którym nie udało się dostać do amerykańskiego raju i którzy wracali teraz do siebie.

po drodze zatrzymywali nas uzbrojeni gwatemalscy partyzanci. kazali się legitymować i sprawdzali samochody w poszukiwaniu broni. wiz szczęśliwie nie sprawdzali, więc jechaliśmy sobie beztrosko w tej internacjonalnej grupie, na pace pod plandeką, w rzęsistym deszczu, i wyjadaliśmy jedną łyżką miód ze słoika. miód zabrałam w charakterze pożywienia podróżnego, bo pieniędzy z rowerów mieliśmy dość na transport, ale już nie na jedzenie.

.

.

zarabiałam wtedy na te rowery i zegarki pracując w Meksyku nielegalnie, bo jako uczennica liceum miałam wizę uczniowską, a więc zakaz pracy, wyrażony w tej wizie explicite i czarno na zielonym. zakaz obwarowany był karą deportacji, a jakże, bo kraj może i słoneczny, ale prawo migracyjne zimne i surowe i żadna uczennica z kraju papieża i pierogów się nie prześliznie.

i tak się teraz zastanawiam…

pewnie nieprzypadkowo schyłek życia zaliczam jako studentka “Migracji międzynarodowych”…

„My, uchodźcy”, Hannah Arendt (styczeń 1943), tłum. Halina Bortnowska

(…)

Kiedyś byliśmy kimś dla kogoś; ludziom na nas zależało; kochali nas przyjaciele, a nawet gospodarze cenili za punktualne płacenie komornego. Kiedyś mogliśmy kupować żywność i jeździć metrem – i nikt nam nie wytykał naszej obecności. Teraz zachowujemy się nieco histerycznie, odkąd dziennikarze zaczęli wykrywać naszą obecność i publicznie pouczać, abyśmy nie byli uciążliwi przy zakupach. Zastanawiamy się, jak to osiągnąć; przecież już tak dawno troszczymy się o to, aby nikt nie mógł zgadnąć, kim jesteśmy, jaki mamy paszport, gdzie wystawiono nasze metryki – i że Hitler nas nie lubił. Staramy się przystosować do świata, w którym nawet kupując chleb i mleko trzeba być świadomym polityki.

(…)

Uwięzieni, ponieważ byliśmy Niemcami; nie zostaliśmy zwolnieni, ponieważ byliśmy Żydami. 

Na całym świecie ta sama historia powtarza się wciąż od nowa. W Europie hitlerowcy skonfiskowali naszą własność, lecz w Brazylii musimy oddać Rządowi 30% tego, co tutaj posiadamy, na równi z najlojlniejszymi członkami Bund der Auslandscheutschen. W Paryżu nie mogliśmy wychodzić na ulicę po 8 wieczór, ponieważ byliśmy Żydami, ale w Los Angeles ogranicza się naszą swobodę poruszania się po zmroku, ponieważ jesteśmy „cudzoziemcami z wrogiego obozu”. Nasza tożsamość zmienia się tak często, że nikt nie dojdzie, kim właściwie jesteśmy.

Niestety sprawy nie przedstawiają sie lepiej, gdy chodzi o nasze kontakty z miejscowymi Żydami. Francuscy Żydzi byli absolutnie przekonani, że wszyscy Żydzi pochodzący zza Renu to „polaks”, czyli ta grupa ludności, którą w języku Żydów niemieckich nazywa się „Ostjuden”. Lecz z drugiej strony Żydzi rzeczywisćie pochodzący z Europy wschodniej nie mogli się nimi pogodzić i nazywali nas z nienawiścią „jeke” (tępak, bez poczucia humoru). Ich synowie, urodzeni już we Francji i tu zasymilowani, podzielali opinie wyższych warstw żydowskich Francji. A więcw tej samej rodzinie ojciec mógł cię przezywać „Jeke”, a syn – „polak”.

(…)

#stopthewar

– to jest mój dom – pisze Margarita, znajoma lekarka z Mariupola, i przysyła zdjęcie spalonego budynku. zdążyła wyjść z walizką, zanim spłonął. a potem szła. z nieba spadały pociski Putina, a ta piękna, długowłosa lekarka, szła do rodzinnego domu w Makiejewce pod Donieckiem, na piechotę. jej wiedza i lekarskie umiejętności przestały być użyteczne, musi chronić życie. jej pacjenci z gruźlicą, jeśli jeszcze żyją, przestali brać leki.

Makiejewka – Kraków

2 marca –

– gdzie jesteś?

25 marca –

– właśnie udało mi się wyjść z Mariupola. to horror. nie ma już miasta, domów, wszystko jest zniszczone. jestem teraz w Mariince, bezpieczna, dotarłam na piechotę.

– jak się cieszę…

– z naszego szpitala w Mariupolu nic nie zostało…

– został zbombardowany?

– tak, ostrzał rakietowy każdego piętra, na dziedzińcu eksplodował pocisk. jestem szczęśliwa, że żyję.

. .

w rosyjskojęzycznych komentarzach pod filmami o wojnie ktoś klaruje mi, że cywile, którzy zostali w mieście, są objęci “prawem wojennym” i nie przysługuje im ochrona, bo “sami zdecydowali”.

w hiszpańskojęzycznych serwisach informacyjnych redaktorzy rozczulają się nad rzekomymi transportami pomocy humanitarnej, którą “mieszkańcom Ukrainy” dostarczają Rosjanie. jacy oni dobrzy i humanitarni.

chyba żyję w alternatywnej rzeczywistości… ja widzę trupy, wylewające się z ludzi jelita i spalone domy.